Mój Cohen
Wśród ogółu społeczeństwa, żyje wielu ludzi skromnych, nie
rzucających się w oczy. Ludzie ci, na co dzień wykonują swoją, często żmudną
pracę. Na pozór niczym się nie wyróżniają. Jednak...mają swoją pasję, która
napędza motor codziennego życia. Gdyby się dobrze rozejrzeć wokół z pewnością
znajdziemy wielu takich „wariatów”. Takim motorem może być np. badanie
historii, budowanie zamków z piasku, obserwacja ptaków, fotografowanie czy
malowanie obrazów. Tym wszystkim zajmują się ludzie zwykli, potrafiący cieszyć
się zupełnie czymś innym niż przepychanki polityczne, walka o stołki czy
materialne dobra.
Beata Wołoszyn, bo ona jest bohaterka naszej rozmowy, jest
świnoujścianką od urodzenia. Jest poetką. Nie ważne, jaki ma zawód i jaką pracę
wykonuje. Ważne są jej zainteresowania. „Zakochała” się w Leonardzie Cohenie
kanadyjskim poecie, pisarzu, piosenkarzu.
Wyspiarz niebieski: Jak się zaczęła twoja przygoda z
Cohenem?
Beata Wołoszyn: Zaczęła się od tego, że znalazłam
w zeszytach starszego brata wiersze i piosenki Cohena. Miałam wówczas
trzynaście lat. Nie rozumiałam ich treści, bo były pisane w j.angielskim.
Spodobały mi się muzycznie, zaśpiewane przez brata. Były to piosenki „Famous Blue Raincoat” i „Hey,
that’s no way to say goodbye”. W domu zawsze stała gitara, na której
grali moi bracia. Marzyła mi się własna. Ponieważ byłam najmłodszym dzieckiem
musiałam czekać. Pierwszym marzeniem była, więc gitara. Jednak potem okazało
się, że jeszcze większym jest posiadanie płyt Leonarda Cohena i wiedzy o nim.
Chciałam wiedzieć więcej i więcej. W tamtych latach było trudno znaleźć
cokolwiek na ten temat. Szukałam ludzi, którzy mogliby mi w tym pomóc. Z czasem
założyłam swój zeszyt, gdzie wpisywałam i wklejałam zdobyte informacje. Z
biegiem czasu zorientowałam się, że w Polsce jest sporo osób interesujących się
Cohenem. Wówczas trudno było się komunikować, nie było Internetu, nie było
telefonów komórkowych. Najlepszym miejscem, do wymiany informacji było
czasopismo „Synkopa”. Tam znalazłam adresy ludzi podobnych do mnie.
Wymienialiśmy listownie wiadomości, utwory, czasami jakieś ciekawostki z życia
autora. Odbywały się też wówczas wymiany czegoś za coś np. plakatu Rolling
Stonsów za notatkę czy pocztówki z Cohenem. Czasem były to niesamowite wymiany.
Nie miały one wartości materialne. Były natomiast wartością intelektualną,
wręcz emocjonalną. Gitary nadal nie miałam swojej, ale tato widząc moje wielkie
zainteresowania Cohenem postanowił dać mi zarobione na statku dewizy na kupienie
analogowych krążków tego poety. Było to dla mnie ogromne przeżycie. Nie mogłam
się doczekać. Oczywiście w Polsce tych płyt nie było. Akurat tak się składało,
że brat podróżował z Chórem Politechniki Szczecińskiej za granicę i tam za
każdym razem kupował mi wymarzone longi. Mój zbiór stopniowo się powiększał.
Adapter był używany dzień w dzień, a nawet w nocy.
W.n.: Nie skończyło się jednak na zbieraniu płyt i
informacji.
B.W.: Tak. Z czasem zapragnęłam zobaczyć i
posłuchać Cohena na żywo. Zanim to się stało, zaczęłam poznawać go bliżej, bo
Cohen to nie tylko piosenki, ale także proza, litografie, wspaniałe ilustracje
do okładek CD innych autorów i wiele innych rzeczy. Cała filozofia życia,
religia, zainteresowania duchowe. Wszystko to spowodowało, że stawał mi się
coraz bliższy. Piosenki były tylko zaczynem. Okazało się, że utożsamiam się z
jego stylem życia, bycia. Oczywiście bardzo umownie, bo to zupełnie inny świat,
inne relacje. Ale droga, którą Cohen wybiera, zwłaszcza, gdy ma jakieś kłopoty,
problemy, bardzo mi się podoba. Kieruje się zawsze do siebie, do wewnątrz, ale
jednocześnie do ludzi. To, co w sobie gromadzi emocjonalnie i duchowo, tym się
dzieli z innymi. To jest niesłychanie wspaniałe, nie egoistyczne. To jest
bardzo rzadkie w dzisiejszym zmaterializowanym, zabieganym czasie.
W.n.: Jak wyglądała twoja droga do spotkania z Cohenem?
B.W.: Bardzo blisko spotkania byłam już w marcu
1985 r. Udało mi się być w Poznaniu, gdzie miał się odbyć jeden z koncertów
światowej trasy. Były to trudne czasy i ludzie z zachodu, zwłaszcza, gdy mieli
coś istotnego do powiedzenia, byli niemile widziani. Była wówczas obawa, że
Cohen może zabrać głos w sprawie politycznej, że mogą paść jakieś słowa, przez
ówczesny rząd niechciane. Koncert odbył się po wielu rozmowach z decydentami.
Natomiast ja spędziłam cały wieczór i całą noc pod „Areną” poznańską z nadzieją
na zdobycie biletu. Biletów wówczas nie można było zamówić. Oczywiście
wszystkie były wyprzedane. Można było dostać u konika, ale przebitka cenowa
była tak wysoka i tak wiele było biletów fałszywych, że nie zdecydowałam się na
kupno. Można było z 10 – 20 krotną przebitką kupić kawałek nic nie wartego
papieru. Jednak nie odeszłam, zostałam pod „Areną”. Cohena udało mi się
zobaczyć, jak wysiadał z samochodu, tylko przez jedną sekundę. Podskakując na
palcach, widziałam jak przechodzi przez szpaler ludzi i ochroniarzy.
W.n: Nie poprzestałaś na tym.
B.W.: Trasa koncertowa, o której wspominałam,
trwała jeszcze dwa lata. Następna odbyła się w dalekich od nas krajach. Definitywnie
zakończyła się w 1997 r. Wówczas Cohen zamknął się na trzy i pół roku w Centrum
Zen na Mount Baldy w okolicach Los Angeles. Powiedział też, że po wyjściu z
niego na pewno nie wróci do koncertowania i podróżowania. Bardzo byłam
zmartwiona, że nie uda mi się spełnić kolejnego marzenia. Ja nie zapomniałam.
Tak jak śpiewa Cohena w jednej z piosenek, mogłam tylko czekać na cud. Ten cud
się stał. W 2008 r. Cohen znowu ruszył w trasę. Zwiastunem tej trasy był
jednorazowy występ artysty w Polsce, w 2007, kiedy to jako gość zaśpiewał dwie
piosenki na koncercie promującym płytę Anjani Thomas "Blue Alert".
Nie było szans na dostanie się na ten koncert. Po tym pobycie Cohena w Warszawie
napisałam do niego dwa długie listy. Oczywiście poza uzewnętrznianiem w nim
swoich emocji i pragnień, przede wszystkim prosiłam ogromnie, jako jedna
malutka osoba w wielkiej Polski, aby zechciał tu przyjechać, jeżeli będzie taka
możliwość, nie wiedząc jeszcze, że w planach jest przygotowywane wielkie
tourne. Odpowiedzi nie otrzymałam. Natomiast otrzymałam w wielkiej kopercie
książkę z osobistą dedykacją Cohena i małą karteczką, gdzie była notatka
menadżera w języku angielskim, żeby nie tracić nadziei. Pomyślałam, że jakaś
szansa jest. W związku z tym napisałam trzeci list oczywiście już w zupełnie
innym odcieniu. To moje marzenie zamieniło się w wielkie oczekiwanie. Stało
się. Nadszedł 2008 r. Ogłoszono wielką trasę koncertową, ponad sto koncertów,
które ciągle jeszcze trwają. Pierwszy zamysł, to był koncert w Londynie 17
lipca 2008 r. Nie udało się. Kolejny to 25 lipca tegoż roku. To było do
zrealizowania. Znalazłam się w Szwajcarii w Basel, gdzie funkcjonowała baza
organizacyjna koncertu, który miał się odbyć w pobliskim Lorrach w Niemczech.
Myślę, że za ten Londyn miałam rekompensatę. Koncert miał się odbyć o 20-tej a
o 16-tej zupełnie niezapowiedzianie, z pełnym wstępem wolnym dla każdego,
odbyła się 20 minutowa próba zespołu i Leonarda Cohena. Uznałam to za wielki,
wielki prezent. Za nieudany Londyn dostałam dodatkowego bonusa w postaci tej
próby, gdzie mogłam stać pod samą sceną, mając artystę na wyciągnięcie ręki i
słuchając go przez te 20 minut. Było to pierwsze zetknięcie się z nim na żywo.
Wieczorem uspokojona i szczęśliwa, że jestem na koncercie z własnym biletem,
gdzie widzenie Cohena było już utrudnione, bo na koncert przyjechało 9,5 tys.
osób, skupiałam się na słowie, na głosie, na słuchaniu koncertu, a nie
koniecznie na patrzeniu.
W.n.: Czy będziesz nadal dążyła do kolejnego spotkania z
Cohenem?
B.W.: Na pewno bym chciała aczkolwiek, Cohen ma
już 75 lat i ogromną trasę realizuje, na pewno wielkim wysiłkiem. Myślę, że jeżeli
jeszcze wystąpi gdzieś blisko w Europie to na pewno. Po koncercie w Lorrah,
byłam jeszcze na koncercie w Warszawie i Berlinie. Można powiedzieć, że na
razie jestem zaspokojona, choć na pewno nie nasycona.
W.n.: Ostatnio ukazała się płyta DVD z nagranym koncertem
w Londynie w 2008 r. Zapewne kupiłaś tę płytę.
B.W.: Cały koncert został zarejestrowany. Dla mnie
to było również coś niesamowitego. To był mój pierwszy planowany koncert na
który nie udało mi się pojechać. Teraz mogę go obejrzeć na DVD. Jest to pięknie
zarejestrowany album. Koncerty Cohena to są prawdziwe misteria. To nie jest
tylko muzyka. To jest atmosfera, emanowanie osobowości autora. To jest
niesamowity dialog z publicznością. To są rozmowy niemal intymne a jednocześnie
bardzo ocierające się o to, czego Cohen ma w sobie najwięcej - autoironię,
dystans do siebie. Wspaniałe spojrzenie, z przymrużeniem oka, na całą rzekomą
wielkość szeroko rozumianą.
W.n.: Jesteś praktycznie członkiem światowego fan klubu
Cohena.
B.W.: Znalazłam się w nim dzięki internetowi.
Udało mi się nie tylko porozumieć i znaleźć tam przyjaciół, fanów i ludzi,
którzy czują i myślą podobnie, ale jednocześnie znaleźć tam wszystko, co
możliwe o autorze.
W.n: Wiem, że spotkała cię ostatnio miła niespodzianka.
B.W.: Będąc jednym z wielu korespondujących,
wśród wielkiej liczby fanów na świecie, udało mi się znaleźć wśród 1000 osób,
które mają legalne prawo do używania logo artysty, a wśród 100 osób, które
zostały zaproszone na 19 lutego 2009 r. na zamknięty koncert dla fanów na
Broadwayu. Niestety z przyczyn banalnych – materialnych nie dane mi było
pojechać tak daleko. Ale cieszę się, że udało mi się znaleźć w tak wspaniałym gronie
ludzi, którzy rozumieją się i kochają Cohena. Rozumieją jego filozofię życia.
W.n.: Osiągnęłaś więc sukces. Marzenia 13 - latki,
spełniły się po wielu latach.
B.W.: Cohen powiedział kiedyś, że sukces to
przetrwanie. W moim przypadku, parafrazując jego słowa, sukces to czekania.Ja czekałam.
W.n.: Co dało ci obcowanie z Cohenem.
B.W.: Dzięki niemu wiem, co to jest słowo, jak
jest bardzo ważne i zarazem delikatne, plastyczne, ale i też jak kruche jest to
tworzywo. Dzięki Leonardowi Cohenowi i drugiej mojej pasji Jeremiemu Przyborze,
wszystko stało się dla mnie jasne. Oni otworzyli dla mnie świat poezji i
pomogli mi w prozie życia.
Rozmawiała Anna Kamińska-Szpachta
źródło: "Wyspiarz niebieski" (15) kwiecień 2009 r. |